Wielka afera w tle z Google. Firma oskarżona o manipulacje wynikami wyszukiwania

Amerykańscy giganci nie mają w ostatnim czasie lekko, ale wygląda na to, że sami są sobie winni. Tym razem nie chodzi jednak o Facebooka, ale Google, które ma spory problem z jednym z byłych pracowników.

Amerykański prezydent, Donald Trump, oskarżył Google o manipulowanie głosami podczas wyborów w 2016 roku, przez próby blokowania konserwatywnych stron i wykluczanie głosów niepasujących do liberalnej narracji, ale jak zwykle odmówił podania źródła tych rewelacji. Nie trzeba było jednak długo czekać, żeby przekonać się, skąd mogą one pochodzić, bo Leo Brent Bozell, konserwatywny założyciel Media Research Center, opublikował w sieci list, jaki dostał od niego CEO Google, Sundar Pichai, w którym prosi firmę o komentarz do dokumentów ujawnionych Project Veritas przez byłego pracownika Google.

Reklama

To właśnie Zachary Vorhies, bo o nim tu mowa, poinformował o manipulacji elekcyjnej i stronniczości politycznej amerykańskiego giganta, publikując dokumenty dotyczące m.in. cenzury, fake newsów, polityki i maszynowego uczenia. W czasie wywiadu z Project Veritas mężczyzna wyznał też, że Google chciało „kształtować krajobraz informacyjny, aby tworzyć własne wersje tego, co rzekomo jest obiektywnie prawdziwe”. Co ciekawe, rewelacje te potwierdził jeden z branżowych specjalistów, ale odmówił podania szczegółów czy konkretnych przykładów. 

List, który wspomniany Leo Brent Bozell z Media Research Center wysłał do Google, został podpisany przez blisko 40 przedstawicieli różnych organizacji i przedstawiony senatorom, więc amerykański gigant będzie musiał w końcu zabrać głos w sprawie. Bo choć firma działa jak wydawca, czyli ma możliwość dowolnej edycji treści czy dobierania ich pod własny silnik wyszukiwania, kiedy użytkownicy szukają konkretnych informacji, to w kontekście obecnych nastrojów społecznych nie wygląda to dobrze.

Zachary Vorhies zapewnia też, że nie była to dla niego łatwa decyzja i podjęcie jej zajęło mu lata, bo z jednej strony pracował na dobrze opłacanym stanowisku z wynagrodzeniem rocznym na poziomie 260 tysięcy dolarów, więc nie musiał obawiać się o swoją przyszłość, ale z drugiej przyznał, że w pewnym momencie nie mógł już żyć z tym, że uczestniczy w takim procederze. Przy okazji twierdzi, że chce załatwić całą sprawę tak jak trzeba, dlatego stosowne dokumenty przesłał już do Ministerstwa Sprawiedliwości.

Co ciekawe, Vorhies ujawnił, że wszystkie posiadane przez niego dokumenty i listy blokowanych stron internetowych są dostępne na wewnętrznych serwerach firmy dla każdego pracownika zatrudnionego w pełnym wymiarze godzin i wystarczy ich tylko poszukać. Jeżeli chodzi o te drugie, to zdaniem mężczyzny podczas wyszukiwania z poziomu urządzenia mobilnego z Androidem, w ogóle nie są one brane pod uwagę przez wyszukiwarkę, a chodzi m.in. o tak popularne serwisy, jak ebay.com czy torrentfreak.com, podobnie jak newsbusters.org, thegatewaypundit.com, mediamatters.com czy nationalinquirer.com (trzeba jednak brać pod uwagę fakt, że nie wiadomo, jak stare są te listy i czy jeszcze działają).

Źródło: GeekWeek.pl/mediapost

Geekweek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy